+5
aromadisiac 31 października 2015 10:16
Jeśli ktoś poprosiłby Was o ułożenie swojej podróżniczej bucket list, jestem pewna, że Nowy Jork i jego rozświetlony Times Square nie schodziłyby ze szczytów top10. To miasto – marzenie. Miasto, które co noc śni się mniejszym i większym podróżnikom. Miasto, gdzie rozwiane loki Carrie Bradshaw znikają w drzwiach żółtej taksówki, a Serena van der Woodsen opuszcza salon z nową parą butów od Manolo Blahnika. Women come to New York for the two L’s: labes and love, a ja powiedziałabym więcej – by poczuć smaki i zapachy, usłyszeć muzykę ulic, by utonąć w atmosferze, której nie odtworzy żadne inne miejsce na świecie.



Nowy Jork trzymał mnie w napięciu od pierwszego kroku, który postawiłam za granicą kraju. Byłam przygotowana – ciekawość rosła z każdą kolejną informacją, którą czytałam na jego temat. Spojrzałam przed siebie i… przepadłam w objęciach rozczarowania. Dziś, kilka tygodni po powrocie, myślę, że stałam się ofiarą pułapki, która sama na siebie zastawiłam. W końcu dokładnie to samo już kiedyś się zdarzyło. O Paryżu marzyłam na długo przed tym, zanim postawiłam stopę na francuskiej alejce. Czytałam, oglądałam i po cichu odliczałam dni, godziny, sekundy aż zatopię ząbki w kolorowych makaronikach. W myślach wciąż wspinałam się po stopniach wieży Eiffla, a widok, który się z niej roztaczał, za każdym razem zapierał mi dech w piersiach. Do Paryża pojechałam w lipcu 3 lata temu i wróciłam z grymasem na twarzy. To przecież w ogóle, ale w ogóle, nie był Paryż z moich snów. Nowy Jork skonfrontował moje mydlane wyobrażenia z rzeczywistością. Znów znalazłam się w wielkim mieście, gdzie gubiłam się wśród tłumu pędzących gdzieś ludzi. W mieście konsumpcji, nastawionym za wszelką cenę na zysk. Znów było brudno i parnie, a metro witało gorącą parą z ust zgrzanych ludzi. Za dużo wszystkiego. Fotografia stała się rosyjską ruletką – ilu przypadkowych turystów będzie dziś pozować w tle mojego kadru? I niebo, to brudne, tłuste, szare niebo wiszące nad moją głową. Nowy Jork wywarł na mnie fatalne pierwsze wrażenie.

Sto razy myślałem: Nowy Jork to katastrofa, a pięćdziesiąt: To piękna katastrofa. (Le Corbusier)

Wielkie Jabłko dostało drugą szansę i wykorzystało ją najlepiej, jak potrafiło. Może Nowy Jork nie uwiódł mnie tak, jak powinien i wciąż będę mieć do niego mieszane uczucia, ale z ręką na sercu powiem, że warto. Warto, bo istnieją przynajmniej 3 powody, dla których nie zastanawiałabym się dwa razy i jeszcze dziś siedziała znów na pokładzie samolotu.

# Brooklyn Bridge



Kilka dni temu, siedząc w kinowej sali i uśmiechając się od ucha do ucha podczas projekcji The Intern (swoją drogą, jedna z lepszych komedii ostatnich lat!), zobaczyłam zdjęcie Mostu Brooklińskiego. Poczułam falę znajomego ciepła, a serduszko tęsknie zatłukło dwa razy szybciej. Przez ten moment znów wędrowałam tam i z powrotem, ściskając aparat i dzielnie wymijając kolejne let me take a selfie grupy turystów. Brooklyn Brigde stał się okropnie ważnym punktem mojej podróży - przełamał pierwsze lody i dostarczył zupełnie nowy kąt spojrzenia na Manhattan. Pogłaskał mnie po główce i utwierdził w przekonaniu, że nie warto spisywać na straty burzliwego związku Madź-NY. Może to tylko kilka starych cegieł i rząd samochodów sunących pod twoimi nogami. Może to tylko ten stary pan sprzedający zimną wodę za 1$. A może to magia unosząca się w powietrzu za każdym razem, gdy odwracasz głowę i patrzysz w tył.

Przygoda nie kończy się wraz z zejściem z mostu. Tuż pod jego nogami, na wschodnim wybrzeżu East River rozciąga się zielony teren Brooklyn Bridge Park. Okej, nie są to Pola Marsowe pod Wieżą Eiffla, ale za krótki spacer platformą widokową oddałabym trzy dni na Downtown Manhattan.









# Central Park



Gdybym miała wybrać tylko jedno miejsce, do którego wróciłabym jeszcze raz, wskazałabym Central Park. Serce Manhattanu, 340 hektarów zieleni otoczonych drapaczami chmur. Jestem pewna, że mieszkając w Nowym Jorku, to właśnie tam spędzałabym większość swojego czasu - w cieniu rozłożystego wiązu z dobrą książką na kolanach. Duży podziw budzi nie tylko jego projekt i historia (wybudowany na istnym odludziu, terenie mokrym i bagnistym), ale przede wszystkim to, ile wysiłku (i pieniędzy) wkładają Amerykanie w jego utrzymanie. Central Park stał się symbolem miasta, gdzie życie toczy się w zawrotnym tempie; swoistą przypominajką, że czasem trzeba się zatrzymać, zamknąć oczy i posłuchać śpiewających ptaków. A mówiąc krótko i na temat – jest P-R-Z-E-Ś-L-I-C-Z-N-Y. Na jego eksplorację poświeciłam 2 dni i nie żałuję ani jednej sekundy, którą tam spędziłam. Park jest ogromny, skrywa w sobie wiele zakamarków, które tylko czekają na swoje odkrycie. Jest tu zoo, z którego uciekły zwierzęta z Madagaskaru, most, na którym kręcono Spidermana, Lennonowskie Strawberry Field, gdzie wciąż rozbrzmiewa Imagine all the people… Znajdziemy nawet pomnik polskiego króla. I The Mall, aleję wiązów, która skradła moje serce. Central Parku nie można zwiedzać z mapą w ręku. Trzeba, po prostu trzeba, się w nim zgubić i zwątpić, że wciąż jesteśmy w Nowym Jorku.

















# Night and the city





Mówi się, że Nowy Jork to miasto, które nigdy nie zasypia. Na roziskrzonym Times Square od rana do nocy kłębią się tłumy ludzi, a blask neonów nad 7th Avenue jest dobrze widoczny nawet z drugiego końca wyspy. Wystarczyło mi tutaj zaledwie kilka godzin, by dojść do wniosku, że Big Apple powinno się zwiedzać TYLKO nocą. Podczas gdy dzień tonie w szarych smugach smogu, zachód słońca otwiera wrota do zupełnie innej rzeczywistości. W jednej chwili rozbłyskają wszystkie światła, to czas i miejsce na prawdziwy spektakl. See the city by night and feel the difference. W tamtej chwili chodziłam z zadartą głową. Tak, byłam w Matrixie.

Nie ma lepszego miejsca na doświadczenie nowojorskiej nocy niż jedna z platform widokowych najwyższych drapaczy chmur. Na chwilę obecną Nowy Jok oferuje nam trzy takie punkty: Rockefeller Center, Empire State Building i nowo otworzona Freedom Tower (World Trade Center). Długo wahałam się między jednym a drugim wyborem. Postawiłam na taras widokowy na Rockefeller Center – choć jest najniższy wśród trzech gigantów, z jego szczytu rozpościera się niesamowity widok na a) Central Park i b) Empire State z drugiej strony. Widoki, których się nie zapomina, rekompensują dość wysoką cenę całego przedsięwzięcia (ok. 30$). Chcąc wycisnąć z Rockefeller jak najwięcej, wjechałam na szczyt tuż przed zachodem słońca. Niestety nisko wiszące, gęste chmury skutecznie utrudniły obserwację wieczornego nieba. Bilet na jeden z drapaczy warto kupić wcześniej przez Internet, omijając tym samym stanie w długich kolejkach.













Dla porównania Times Square nocą i wczesnym porankiem. Tu cały czas coś się dzieje. Ludzie, światła, sklepy, światła, czerwone schodki, światła, Broadway i oczywiście kawa ze Starbucks’a.

Na resztę i jeszcze więcej, zapraszam na bloga: http://aromadisiac.blogspot.com

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

don-bartoss 2 listopada 2015 09:02 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja, da się zauważyć że włożyłaś w nią sporo pracy. Gratulacje! :) Tak, mam NYC na swojej liście. Ale nie za wszelką cenę (czytaj: nie przy tym całym wizowym cyrku). A Tobie polecam Singapur jeśli jeszcze nie byłaś. Istny mix wszystkiego: od biedy, brudu i burdeli, przez hindusów chodzących w tych swoich dzwonach i koszulach, wreszcie po sterylnie czyste centrum z pustymi prawie jak w Korei Płn. ulicami :)
urszula-graczykowska 10 lutego 2016 13:19 Odpowiedz
Piękne zdjęcia :) Jakim aparatem robione? Wyczytałam tylko w którymś z postów że Nikon :)
aromadisiac 10 lutego 2016 13:24 Odpowiedz
urszula-graczykowskaPiękne zdjęcia :) Jakim aparatem robione? Wyczytałam tylko w którymś z postów że Nikon :)
Nikon D90 ;)