0
metia 20 lutego 2017 21:03
To już kolejna (trzecia?) relacja z La Palmy inspirowana lipcową wrzutką biletową U2. Wyspa niby niewielka, a temat ciągle niewyczerpany. Dokładam zatem moją cegiełkę i mam nadzieję, że będzie się Wam dobrze czytało :)

Luty 2016
Wracamy z Gran Canarii, niezbyt zachwyceni („jak zachwyca skoro nie zachwyca”, jak pisał klasyk), ale też nieco zasmuceni faktem, że kończą nam się Wysypy Kanaryjskie z wygodnym dolotem do wyboru (byliśmy już wcześniej na Lanzarote, Fuercie, Teneryfie i La Gomerze, jak również dwa razy na Maderze). Trzeba będzie znaleźć inny kierunek na zimowy tydzień wakacji...

Lipiec 2016
Od rana na fly4free roznosi się wieść o uruchomieniu przez EasyJet połączenia na La Palmę. Piszę do rodziny: La Palma jest. Rodzina próbuje kupować – a to lotnisko się nie wyszukuje, a to płatność nie przechodzi. Ceny szaleją, odpuszczamy. Wieczorem na wszelki wypadek sprawdzam stronę raz jeszcze. Wszystko działa, ceny wróciły do normy, płatność przechodzi gładko. Cztery bilety, trzy bagaże rejestrowane (jeden dla mamy, która nie daje rady bez, drugi na wino, trzeci do podziału na resztę wycieczki ;)), w sumie ok. 330 zł za osobę. La Palmo, nadchodzimy! Co tam, że nie mamy jeszcze planów wyjazdowych na wakacje. Zima 2017 już zaplanowana :P

Jesień 2016
Powoli rozglądamy się za mieszkaniem. W oko wpada nam Casa Rural Santa Lucia (przez booking.com). Zawsze chcieliśmy wypróbować ten typ zakwaterowania (wiecie rozumiecie, wiejski dom z basenem dla mieszczucha to atrakcja) ale do tej pory zawsze powstrzymywały nas koszty (na Teneryfie wynajęcie tego typu domu to koszt od ok. 600 euro w górę). Tu mamy 315 euro za tydzień na 4 osoby. Klepnięte – jak nie trafi się nic lepszego, to zawsze coś już będziemy mieć w zapasie. Ostatecznie nic lepszego się nie trafia, więc zostajemy u Świętej Łucji.
Do tego auto – tu już decydował kierowca – Opel Astra za 120 euro za tydzień (maszyna losująca wybrała dla nas firmę Cicar).

Grudzień 2016 i styczeń 2017
No to już prawie wszystko mamy! Zaraz, zaraz, tylko co tam na tej La Palmie jest do zobaczenia? W sieci jest kilka stron, jest znany już pewnie wszystkim polski blog, ale na forum pustki. Jak to tak, bez rad z forum jechać?! Na szczęście pierwsze grupy były już w drodze i pojawiły się pierwsze relacje. Dzięki inspiracjom od @startaczerr oraz @gruszek1982 powoli krystalizował się plan. Tym razem raczej dość luźny, bo w prognozie na nasz pobyt pojawił się wątek załamania pogody na La Palmie i Teneryfie w okolicach weekendu (lecieliśmy wtorek-wtorek). O tym, że prognoza sprawdziła się i plany nam nieco pokrzyżowała, będzie jeszcze w późniejszej części relacji.

7 luty 2017, dzień 1
Ruszamy. O drodze Wrocław-Berlin rozpisywać się nie będę. Na miejsce docieramy bez problemu, oczywiście poza tym, że po raz kolejny zarezerwowaliśmy nie ten parking, co trzeba :/ (firma ma dwie lokalizacje). Na szczęście udaje się to bezkosztowo przebukować na miejscu. No i jeszcze po drodze załapaliśmy się na szybką fotkę z przydrożnej budki (koszt póki co nieznany).

Na SXF w terminalu EasyJeta niemalże pustki, sam lot bez opóźnień, 5 godzin w samolocie i już wita nas charakterystyczny czarno-zielony krajobraz. Z lotniskowych ciekawostek: wysiadamy przez rękaw (wsiadać później też tak będziemy, więc to chyba ich standard).
Potem szybka wizyta w wypożyczalni (zwróćcie uwagę na to, że okienka są dwustronne – jeżeli kolejka jest długa od strony hali odbioru bagażu, to można się ustawić od drugiej strony, już po wyjściu do hali przylotów) i na parkingu bez problemu odnajdujemy naszą astrę w kolorze verde (całe lotnisko jest niewielkie i bardzo dobrze oznaczone, ciężko się zgubić). Niestety auta cicara nie są w najlepszym stanie (podobnie mieliśmy już na Lanzarote), więc spędzamy dłuższą chwilę na fotografowaniu uszkodzeń. Jeszcze chwila manewrowania po wyjeździe z parkingu (uwaga, wąsko!) i już mkniemy w stronę Santa Cruz, a dalej do Puntallana (po drodze stwierdzamy, że drogi są kręte, ale dość szerokie i z dobrym asfaltem, więc nie ma dramatu). W Puntallana robimy zakupy (mały, ale dobrze zaopatrzony w lokalne wino Spar) i wracamy się do Santa Lucia, gdzie czeka nasza wymarzona Casa Rural :)

Po osiągnięciu celu stwierdzamy jednak, że w wyznaczonym przez nawigację miejscu żadnego domu nie ma. Trochę się zmartwiliśmy, ale szybko okazało się, że nawigacja nie wzięła poprawki na różnicę wysokości – nasza Casa była dokładnie w tym miejscu, tylko jakieś 250 metrów wyżej. A prowadzi do niej nachylona pod sporym kątem dróżka wycięta wśród kaktusów… Taaaaa, jak tu wjechać z napakowanym do granic możliwości samochodem. No nic, próbujemy, silnik wyje, ale się dotoczyliśmy. Udało się nam też prawie przejechać gospodarza, który wyszedł na drogę, żeby skierować nas do bramy ;)

Po szybkim załatwieniu formalności możemy się delektować spokojem i widokiem z naszego nowego domu (który nas gospodarz hojnie zaopatrzył w wino, piwo i owoce). A jest tu po prostu cicho, sielsko i pięknie. Przed nami ocean majacząca gdzieś na horyzoncie Teneryfa, po prawej widać stolicę i port, a w jeszcze dalszej perspektywie – lotnisko. Siedzimy tak, póki słońce nie zajdzie, a głód nie wygoni nas w poszukiwaniu kolacji.

dz1 widok 3.jpg



dz1 widok 2.jpg



dz1 widok 1.jpg



Pokonujemy więc naszą dróżkę w dół (ale fajnie będzie wracać tu po nocy, jej!) i udajemy się w stronę Santa Cruz. Miasto jest raczej wyludnione o tej porze, a mimo to w polecanej restauracji Enriclai wszystkie stoliki zajęte (niespecjalnie o to trudno, jest ich aż 5 ;)). Robimy więc rezerwację na czwartek, a potem udajemy się do restauracji La Placeta. Niestety, nie mogę powiedzieć o niej nic dobrego poza tym, że jest położona przy ładnym placyku. Nie powtarzajcie naszego błędu.

Szczegółów nocnego powrotu nieoświetlonymi serpentynami i dróżką wśród kaktusów nie chcę za bardzo wspominać ;) W sumie też nie bardzo mam co, bo większość czasu siedziałam z zamkniętymi oczami. W każdym razie udało się i przez udaniem się na zasłużony odpoczynek zdążyliśmy przy butelce lokalnego wina zaplanować kolejny dzień: południe wyspy i wycieczkę końcowym odcinkiem Ruta de Volcanos.

Aha - obiecuję, że od drugiego dnia tytułowe banany będą stałym gościem ;)


CDN.8 luty 2017, dzień 2 – Na południe!

Od rana pogoda nas rozpieszcza, więc luzujemy nieco plan dnia i zaczynamy od śniadania na tarasie.

sniadanie.jpg



Potem pakujemy do Astry buty trekkingowe i krem do opalania, i żwawo ruszamy drogą LP1 w stronę Santa Cruz, a potem dalej LP2 do Los Canarios (Fuencaliente). Mniej więcej na wysokości Monte Brenas mamy całkiem przyjemny widok na lotnisko.

podrodze1.jpg



A krajobraz generalnie kształtuje się tak:

podrodze2.jpg



podrodze3.jpg



Sielsko, zielono i nawet nie ma za dużo serpentyn ;)

Naszym pierwszym celem jest dziś wulkan San Antonio, który znajduje się przy końcowym odcinku Ruta de Volcanos. Koło wulkanu znajduje się punkt informacyjny i duży parking – więc niekoniecznie trzeba parkować zaraz na początku drogi, jak tylko zobaczy się samochody.

wulkan parking.jpg



Wstęp na wulkan to 5 euro od osoby. W środku budynku jest krótka wystawa o wulkanicznej historii Wysp i oczywiście o samej La Palmie. Potem do przejścia jest ok. 250-300 metrów po krawędzi kaldery. Nam się całkiem podobało i nie uważam, że można sobie ten kawałek odpuścić. Warto tylko mieć ze sobą jakiś szal czy ciepłą czapkę na głowę – na górze kaldery wieje tak, że momentami ciężko iść.

wulkan0.jpg



wulkan1.jpg



wulkan2.jpg



wulkan3.jpg



wulkan4.jpg



wulkan5.jpg



Po wizycie na wulkanie można od razu zejść niżej, w kierunku dalszej części szlaku (strome schody na zboczu). Niestety jeżeli podróżujecie samochodem, to również trzeba potem tą samą drogą wejść. Dlatego też zamiast tego polecam zjechać w dół autem (kierunek wulkan Teneguia), aż do zakrętu:
https://www.google.pl/maps/place/La+Pal ... 17.9057813
Tam znajduje się malutki parking, gdzie można zostawić auto i zacząć schodzić w dół w kierunku wulkanu Teneguia i latarni (ok. 5 km). Z początku idzie się szutrową drogą, na której spotkaliśmy kilka samochodów z pobliskiej uprawy wina. Teoretycznie ta droga łączy się potem z LP 207, więc można autem podjechać dużo dalej (prawie pod sam wulkan Teneguia), ale wypożyczonym samochodem chyba bym się nie odważyła (ostre mniejsze i większe kamienie, ryzyko porysowania karoserii). Potem szlak odbija na pole lawy pod samym wulkanem i dalej w stronę morza.
Po drodze krajobrazy iście księżycowe z lekkim dodatkiem zieleni. Wrażenie niesamowite – w końcu wędrujemy przez jeden z geologicznie najmłodszych obszarów Wysp, ukształtowany ostatecznie w wyniku trzęsienia ziemi i wybuchu w roku 1971 (a wcześniej przez inny wybuch w XVII wieku). Na szczęście od tamtej pory wulkan Teneguia nie jest już aktywny.

ruta1.jpg



ruta2.jpg



ruta3.jpg



ruta4.jpg



ruta5.jpg



ruta6.jpg



ruta7.jpg



ruta8.jpg



Po drodze jest kilka wyznaczonych punktów widokowych, przy każdym stoi tablica informacyjna. Na niektórych nawet coś jeszcze widać (niestety większa część informacji i rysunków zupełnie wyblakła).

W tym miejscu wypada zaznaczyć, że nie pokonaliśmy szlaku do końca, bo jednej osobie z ekipy zaczęło dokuczać kolano. Zawróciliśmy trochę za połową trasy, przy wulkanie Teneguia właśnie. W sumie zejście i wejście z powrotem do auta zajęło nam trochę ponad 3 godziny (Endomondo pokazało 6,7 kilometra).

Po powrocie do samochodu postanowiliśmy się rozejrzeć za obiadem i tak trafiliśmy z powrotem do Los Canarios. Po drodze naszą uwagę zwrócił monumentalny budynek Bodegas Teneguia, jednego z większych producentów wina na wyspie. W środku – oczywiście poza winem – zastaliśmy bardzo sympatycznego pana lokalesa, który płynnym angielskim udzielił nam szczegółowych informacji na temat miejscowej gastronomii oraz ogólnie okolicy.

bodega1.jpg



bodega2.jpg



bodega3.jpg



bodega4.jpg



Załączam narysowaną przez pana mapkę ;)

mapalokalesa.jpg



Ponieważ restauracja La Era koło wulkanu Antonio okazała się być zamknięta na sjestę, pan polecił nam udać się przez Las Indias na Playa La Zamora, gdzie miał na nas czekać bar z dobrym jedzeniem (Kioska La Zamora). Potem mieliśmy się udać LP 207 wzdłuż wybrzeża do latarni i salinas, i dalej wspiąć się ponownie w górę do Los Canarios. „You will see two faces of the Island”, powiedział pan lokales. Nie pozostało nam nic innego, jak uwierzyć i pojechać.
(Rzecz jasna kupiliśmy też wino. Całkiem sporo wina. W cenach nieco niższych od sklepowych).

I tak oto po minięciu Las Indias ukazały się naszym oczom banany. A właściwie to całe bananowe pola. Bananowe trasy. Zbocza pełne bananów. Bananowe plantacje. Tyle bananów, że morza miejscami nie było widać ;) A wśród morza bananów dumnie prężył się bodajże największy kompleks hotelowy na wyspie czyli La Palma & Teneguia Princess. Kompletnie tam nie pasował… Więc jedźcie na La Palmę zanim zrobią więcej takich.

Ale oto już Playa La Zamora i bar o tej samej nazwie. Bardzo niepozorny, a nakarmił nas wspaniale i wcale niedrogo: za dwie ogromne sałatki, dwie duże porcje ziemniaczków i trzy dania główne (ryba dnia - tuńczyk) oraz napoje zapłaciliśmy ok. 35 euro. Generalnie wszystko, co widzieliśmy na talerzach przy sąsiednich stolikach wyglądało dobrze: krewetki, kalmary, ośmiorniczki, muszle. Dobre miejsce dla fanów owoców morza.

Po obiedzie była chwila na relaks na czarnej plaży poniżej.

lazamora1.jpg



W dalszej drodze ponownie towarzyszyły nam banany (sprawdźcie google earth w tej okolicy – te dziwne jasnoszare prostokąty to plantacje bananów właśnie), a potem nagle krajobraz ponownie zrobił się wulkaniczny – czyli dotarliśmy do końcowego punktu Szlaku Wulkanów (jednak się udało ;)). Są tam dwie latarnie, plaża, skalne domki, no i oczywiście kompleks odsalarni Salinas de Fuencaliente. Można go sobie spacerkiem w pół godziny obejść wyznaczoną trasą. Bardzo przyjemne miejsce :) Tylko restauracja nie bardzo („So so and expensive”, powiedział pan lokales).

faro1.jpg



faro2.jpg



faro3.jpg



salinas1.jpg



salinas2.jpg



salinas3.jpg



salinas4.jpg



A, gdyby kogoś interesowały plaże, to między La Zamorą a latarniami są jeszcze dwie – jedna na wysokości Punta Larga, a druga tuż przed nimi (Playa Echentive).

Spod latarni ruszyliśmy z powrotem do domu i faktycznie zobaczyliśmy drugą twarz wyspy. Tu zbocza są strome, ciemnoszare, chropowate, roślinności niewiele. Bananów brak ;) Dobrą lokaleską radę dostaliśmy, więc dalej ją przekazuję ku potomności :)

Droga powrotna zajęła nam nieco ponad godzinę i zameldowaliśmy się w domu tuż przed zmrokiem.

Degustując nabytki z bodegi ustaliliśmy, że kolejnego dnia skoncentrujemy się na naszych okolicach czyli na północnym wschodzie wyspy. Czy będą banany? Odpowiedź wkrótce ;)Trochę się zrobiło przerwy, ale cóż, trzeba zarabiać na kolejne podróże ;)

Dzień 3 Okoliczne okolice czyli zostajemy w północno-wschodniej ćwiartce

Ponieważ poranek wita nas słońcem, powtarzamy manewr ze śniadaniem na tarasie. W trakcie krystalizuje nam się jeszcze plan dnia. Tzn. ja optuję za dodaniem do listy jeszcze jednego punktu w postaci przedpołudniowej wizyty na plaży. Rodzina nie jest zbytnio chętna, przebąkuje coś o potrzebie kawy z porządnego ekspresu (niestety nasza casa takowym nie dysponuje), ale ostatnie słowo należy do pilota, czyli do mnie. Zatem – ręczniki i krem do opalania w dłoń, vamos a la playa, a potem się zobaczy.

Zaledwie po chwili jazdy główną drogą w kierunku północnym widzimy wskaz Playa de Nogales i skręcamy. Droga dość stromo wiedzie w dół, zagłębiając się coraz bardziej w labirynt bananowych plantacji. Zapomniałam wspomnieć, że i dziś będą banany? No więc będą – w dużej ilości. W końcu bananowa wyspa.

charco1.jpg



Po kolejnych kilku minutach docieramy do niewielkiego parkingu – zdawałoby się, że przy plaży. Niestety, plaży brak. Są tylko klify i prowadzące dalej w dół tajemnicze schody. Gdzieś na dole ocean z hukiem uderza o skały. Schodzimy…

playa1.jpg



playa2.jpg



Szybko przekonujemy się, że Playa de Nogales zazdrośnie strzeże swoich tajemnic, wystawiając spragnionych plażowania na ciężką próbę. Schodów jest spokojnie kilka tysięcy, momentami brakuje poręczy lub ścieżka wygląda na zarwaną. Za to widoki jedyne w swoim rodzaju, a miejsce docelowe wynagradza wysiłek (zwłaszcza ten związany ze wspinaczką w drodze powrotnej ;)).

playa3.jpg



playa4.jpg



Uff, dotarliśmy. Poza nami są może jeszcze ze trzy osoby. Powiem Wam, że gdybym miała teraz powiedzieć, które miejsce najbardziej podobało mi się na wyspie, to wybrałabym właśnie tę plażę. To naprawdę niesamowite miejsce: z jednej strony spokojne (brak ludzi), statyczne (kilkudziesięciometrowe klify), a z drugiej niespokojne i dynamiczne (wzburzony ocean uderzający o skały). Do tego jedyny w swoim rodzaju drobny, czarny piasek – jakby chodziło się po maku.

playa5.jpg



I tak siedzimy sobie, nic się nie dzieje… Godzina minęła nie wiadomo kiedy. Z żalem zbieramy się, bo przed nami jeszcze kilka ciekawych miejsc. Kiedy po kilkunastu minutach wspinamy się drogą przez bananowy labirynt aż ciężko nam uwierzyć, że jeszcze przed chwilą byliśmy kilkaset metrów niżej, w innym świecie. Podsumowując – jeżeli będziecie w okolicy (a pewnie będziecie w Charco Azul czy lesie Los Tilos, bo to jedne z lapalmiańskich must have), poświęćcie dłuższą chwilę na Playa de Nogales – warto.

playa6.jpg



Kolejnym punktem na naszej liście są naturalne baseny Charco Azul – by do nich dotrzeć, najlepiej odbić z drogi LP1 w LP104 na San Andres. Potem dłuższa chwila jazdy przez kolejny bananowy labirynt i już jesteśmy na dole. Z jednej strony morze, a z drugiej – a jakże by inaczej – bananowce! Także razem w funkcji przydrożnego trawnika ;)

charco2.jpg



charco3.jpg



Sama nazwa Charco Azul idealnie opisuje, co zastaniemy na miejscu: połączenie węglowej ciemnej szarości i lazurowej wody. Wejście na baseny jest darmowe (a przynajmniej było takie w lutym), na miejscu jest skromna, ale wystarczająca infrastruktura (szatnie, toalety, prysznice ze słodką wodą), jak również bar, w którym podają świeże, dobre owoce morza (wg, tripadvisora jest to jedna z najlepszych kulinarnych miejscówek na wyspie). Nie są to żadne wyszukane kompozycje, po prostu najprostsze dania kuchni kanaryjskiej wzbogacone o kilka rodzajów ryb i krewetki. Ja skusiłam się na tatar z tuńczyka, który okazał się być bardziej jak ceviche. Tak czy inaczej – był bardzo smaczny.

Podczas kiedy ¾ grupy zaspokaja głód i pragnienie kawy, ¼ korzysta z kąpieli. Baseny są bardzo dobrze umiejscowione i zabezpieczone – wlewa się do nich odpowiednio dużo wody, ale nie ma ryzyka bycia wymytym razem z falą. Woda nie jest specjalnie ciepła, ale kąpiących się nie brakuje. Blisko 1,5 godzina mija jak 5 minut. Kolejne miejsce godne polecenia :)

charco4.jpg



charco5.jpg



Przy okazji wizyty w Charco Azul dowiedzieliśmy się, że w okolicy można ponurkować. Wg. mapy poglądowej jest całkiem sporo podwodnego świata do zobaczenia. Załączam informacyjnie (sami nie korzystaliśmy).

charco_underwater.jpg



Po wizycie w Charco Azul jedziemy jeszcze kawałek dalej na Punta Espindola i plażę o tej samej nazwie – ale tu nie ma nic godnego uwagi, a sama plaża nie jest zbyt urodziwa. Podobno warta uwagi jest tamtejsza restauracja (Restaurante Meson Del Mar), ale sami nie testowaliśmy, a i opinie w necie nie powalają. Można odpuścić.

W tym momencie musimy nieco zrewidować nasze plany – mieliśmy w planie jechać do Parque Cultural La Zarza, ale powoli nadciąga popołudnie, a nas czeka zamówiony na wieczór stolik w Santa Cruz. Dlatego też decydujemy się zahaczyć o miasteczko Barlovento, a potem odwiedzić jeszcze jedne piscinas naturales.

Samo Barlovento ma typowo kanaryjskie centrum: plac, kościół, budynek lokalnych władz. I takie piękne dekoracje – czyli jak ozdobić płot, kiedy nie ma go jak ozdobić.

barlovento1.jpg



barlovento2.jpg



Miasteczko wydaje się bardzo senne w popołudniowym słońcu (na pewno nie bez znaczenia jest tu pora sjesty). Nie zabawiamy tu więc długo i po kilkunastu minutach jesteśmy już w drodze do La Fajana. Po drodze widzimy co? Banany oczywiście. W cholerę bananów, i jeszcze trochę więcej – tym razem na tarasach ;)


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

lavarsovienne 18 marca 2017 16:51 Odpowiedz
Fajowy ten magnes z bananem:-)
metia 3 kwietnia 2017 19:38 Odpowiedz
Quote:No i jeszcze po drodze załapaliśmy się na szybką fotkę z przydrożnej budki (koszt póki co nieznany).Przed chwilą wyjęłam ze skrzynki kopertę i koszt niemieckich usług fotograficznych wyniósł 10 euro. Nie jest źle ;)Najgorzej, że list szedł ponad miesiąc i mamy w tej chwili 2 tygodnie po terminie zapłaty :lol:
jonatan 23 grudnia 2017 09:24 Odpowiedz
Tam mozna oddychac tlenem to wazne